środa, 12 listopada 2008

Do biegu gotowi...

Wszyscy się śpieszą. Ja też. Czas zdaje się nam uciekać, albo przynajmniej pędzić tak szybko, że trzeba się nieźle natrudzić, żeby za nim nadążyć. Trochę jak Czerwona Królowa i Alicja po drugiej stronie lustra.

Śpieszymy się, żeby zdążyć ze wszystkim, a wcale nie mamy czasu więcej. Koszmar. I ten koszmar pojawia się także w liturgii. Nie będę się rozwodził nad długością celebracji, zastanawiał się, czy msza odprawiona w 20 minut jest gorsza od tej, na którą poświęcono pół godziny etc., etc.

Chciałbym zwrócić uwagę na kilka drobiazgów (drobiazgi są zawsze najprzyjemniejsze). Takie np. zapalanie świec. Wychodzi kościelny na pięć minut przed mszą i zapałką, ewentualnie zapalniczką,  zapala świece. Zapalają się łatwo, bo to przecież świece na olej. 30 sekund, świece zapalone. Jeszcze zapomniałem dodać, że kościelny truchcikiem przybiega do i odbiega od ołtarza, bo przecież trzeba się pośpieszyć, żeby zdążyć. Na szczęście nie wszędzie tak jest. W moim kościele, św. Marcina, świece są prawdziwe, a ich zapalanie zaczyna się jakiś kwadrans przed mszą. Siostra zakrystianka robi to powoli, do ołtarza podchodzi miarowym krokiem, zapala świece od tych najbliżej ołtarza stojącej zaczynając (a gasi w odwrotnej kolejności); każdą zapaloną świecę „oporządza”, dokładając kawałeczki wosku, żeby paliła się miarowo i nie za szybko. Żadnego biegania, żadnej próby zapalenia wszystkich świec jedną zapałką.

A taki np. celebrans... Sadzi do ołtarza susami jak na olimpiadzie (niestety, nie wiem, jako istota asportowa, jak się ta dziedzina sportu nazywa), tylko sutanna i alba poświstują. Czasami jeszcze kolebie się na boki, jak jakiś „ziom” (chyba tak się to nazywa...), kołyszący się w rytm muzyki słuchanej w czasie marszu.  W takim samym tempie podchodzi do rozdawania Komunii, a potem wraca do zakrystii. Byle szybciej. Oczywiście, rzadko się zdarzy, aby zadał sobie trud sprawdzenia w mszale przed mszą prefacji etc., to się robi w czasie mszy, nerwowo i głośno przewracając kartki. Ale przecież zawsze można improwizować, jak pewien amerykański ksiądz, we mszy przez którego odprawianej miałem nieszczęście uczestniczyć w Londynie. Poza słowami konsekracji wszystko było improwizacją i radosną twórczością (pardon, TFUrczością) kapłana, z pewnością zadowolonego ze swojej inwencji i wielkiej oszczędności czasu w niedzielny poranek. Oczywiście, zawsze można przyśpieszyć odmawianie modlitw, najlepiej na jednym oddechu i broń Boże bez żadnych chwil milczenia, bo po co to komu. Zawsze mnie zadziwia, jak można odmówić modlitwę ofiarowania „Błogosławiony jesteś, Panie, Boże wszechświata” w trakcie uniesienia i natychmiastowego postawienia na ołtarzu pateny czy kielicha. W rezultacie można zaoszczędzić całkiem sporo minut, ofiarowanie chleba i wina plus modlitwa Azariasza, plus umycie rąk, trzy minuty.

Z drugiej strony, może jestem niesprawiedliwy, bo przecież często ksiądz się stara poświęcić Panu więcej czasu w czasie tzw. kazania. Dobrze, jeśli ktoś umie drzemać na siedząco, ja nie potrafię – nawet kiedy odczytywany jest kolejny list episkopatu... Ciekawe, że w czasie kazania celebrans na zegarek z reguły nie spogląda, ale po prefacji jest to gest obowiązkowy: „druga czy trzecia modlitwa eucharystyczna?”, bo na pierwszą, oczywiście, czasu nie ma.

Kochani księża, kościelni, organiści, posługujący etc. – zwolnijcie! Przynajmniej w czasie liturgii zapomnijcie o czasie; parafrazując słowa Najwyższego z Księgi Wyjścia: zdejmijcie buty codzienności, bo czas, w którym się znajdujecie, jest czasem świętym!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz